wtorek, 11 listopada 2014

Bo umarło, czyli mieszkam na cmentarzu /część I/

Książka, od której zaczynamy została wybrana losowo. Znalazłyśmy ją na stronie internetowej pewnej popularnej księgarni, gdzie znajdowała się wśród pozycji polecanej dla młodzieży.
Nie wiem, jakiej młodzieży, ale bardzo jej współczuję.


Zapraszamy!


Belén Martínez Sánchez
„Dzień w którym umarłam”
Tłumaczenie: Dorota Twardo

Moim Dziadkom i Matce Chrzestnej; obiecałam, że pierwsza będzie dla Ciebie.
A Dziadkowieimatkachrzestna to straszliwy potwór o trzech głowach i dwóch ogonach, który niechybnie pożarłby aŁtoreczkę, gdyby nie zadedykowała mu książki.
To zdanie ukazuje również kunszt tłómaczki.

Wiesz, że powinienem cię zabić. Jeszcze tego nie zrobiłem… i nie zrobię,
choć nawet sobie nie wyobrażasz, jakich mi to może przysporzyć problemów.
Pytasz, czy mnie obchodzisz? A jak ci się wydaje?
Laura Gallego Kroniki Idhunu I. Opór
Książka, z której pochodzi ten cytat ma w Internecie dobre recenzje. Ale mnie wystarczy ten jeden fragment, bym zaczęła wątpić w ludzkość.

PROLOG
Mówi się, że umrzeć to zapomnieć, a jednak pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślałem, kiedy otworzyłem oczy, był moment mojej śmierci.
Jasne, standard.
Gwałtownie usiadłem. Nie znajduję się na ulicy, gdzie potrącił mnie samochód, ale w zimnym łóżku ze sztywną pościelą, niekojarzącym się z domem rodzinnym… Chyba wręcz przeniosłem się do innego miasta.
Ja wiem, że spodziewałeś się, że po śmierci będziesz przez całą wieczność leżał w miejscu swojej śmierci, ale mimo to… Mam nadzieję, że nie jesteś zawiedziony.
A może, Idioto, nie umarłeś i właśnie obudziłeś się w szpitalu? I skąd do cholery pomysł, że jak nie budzisz się w domu, to musisz być w innym mieście?!
Czułem w okolicach piersi piekący, promieniujący aż do skroni ból.
Promieniujący ból? To na pewno zawał.
Zaniepokojony odchyliłem przesiąkniętą ciepłą jeszcze krwią koszulę. Ciekawe… Na skórze nie dostrzegłem żadnej rany, nawet drobnego zadrapania. Jedynie czarne znaki na lewym obojczyku.
To tatuaż. Trzeba było tyle nie pić, dziecko.
– O, w końcu się obudziłeś.
Zerknąłem w lewo. Obok stała śliczna, wysoka i szczupła, siedemnasto albo osiemnastoletnia dziewczyna, ubrana w dziwny mundur.
Zaczyna się…
A to prawdopodobnie pielęgniarka na stażu. Nie spinaj.
– Witaj w Panteonie. – Uśmiechnęła się. – Nazywam się Henriette.
– Alois – wyszeptałem ochryple. – Alois Petersen.
Znowu to silne pieczenie… Spojrzałem niżej. Znaki właśnie się poruszyły, układając w… cyfry. Przekrzywiłem głowę, żeby lepiej je widzieć.
2.10.1950.
I naraz zrozumiałem. Drugi października tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku.
Tego dnia umarłem.
9.11.2014 r. Tego dnia przeczytałam prolog tej książki. O mało nie umarłam.

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zadraśnięcie
Diletta
Weird names strike back!
Pierwsza reguła: zachowywać się tak, jakby nie istniały,
Chodzi o dziwne imiona?
toteż kiedy wstałam z ciepłego łóżka i zobaczyłam jednego z nich, szybko odwróciłam wzrok, udając, że rozglądam się po sypialni. Wieczorem – przypuszczalnie zbyt zmęczona – nie zauważyłam, że się
pokazał. Za to teraz… Krążył obojętnie z kąta w kąt, pochmurny, myśląc, że pozostaje dla mnie, człowieka, niewidoczny. Ależ się mylił…
Pokazał ci język, bo myślał, że go nie widzisz. What a shame!
Wtem niechcący otarłam się o bezbarwne ramię. Pod wpływem owego pozornego przecież dotyku moją rękę momentalnie przeniknął chłód, rozchodząc się po całej piersi.
Spokojnie, to tylko prysznic się zepsuł i pryska. To się da naprawić, jak chcesz to Ci znajdę hydraulika.
Zadrżałam i rzuciłam się do wyjścia z pokoju, omijając walające się na podłodze brudne skarpetki.
Życie boCHaterki nie jest proste, bo musi co rano pokonywać slalom gigant.
Zamknąwszy za sobą drzwi, oparłam się o nie plecami, nagle zupełnie rozbudzona.
To dzięki porannym ćwiczeniom na slalomie.
Od urodzenia byłam bardziej wrażliwa na ich obecność niż inni; wyczuwałam przerażający oddech śmierci przy każdym, najmniejszym nawet kontakcie z niematerialnymi ciałami… Znajomi często nieświadomie wręcz przez nie przechodzili i tylko lekko się wzdrygali. To się nazywa mieć fart. Kiedyś odważyłam się na podobny eksperyment i spędziłam potem kilka dni w łóżku, trzęsąc się z zimna. Oto co przydarza się osobom, które widzą duchy, zjawy, ektoplazmę czy jak się określa te byty…
Meee…
Mądrze powiedziane.
Nie sprawdzałam tego co prawda w encyklopedii, ale duch i ektoplazma to chyba nie jest jednak to samo.
A ja, niestety, je widziałam.
Poszłam do kuchni i od razu skierowałam się ku dzbankowi ze świeżo zaparzoną kawą,
Diletta, jak wiadomo, nie jest zwykłym człowiekiem, kawę parzy więc nie w ekspresie, a w dzbanku.
ignorując kręcące się obok kolejne widmo.
Ona mieszka w ruinach szpitala czy na cmentarzu, że tak u niej tłoczno?
Napełniłam filiżankę; już sam aromat wystarczył, by nieco poprawić mi nastrój. Pociągnąwszy łyk, rozkaszlałam się. Cholera. Parzy.
Och kurczę. Mogłaś. Się była. Domyśleć.
W dodatku zapomniałam o cukrze.
Mogłaś umrzeć!!!
– Nie powinnaś pić czarnej kawy – mruknęła mama, pojawiając się w kuchni.
Matka wleciała do kuchni przez ścianę.
Bo matka też jest zjawą. I boCHaterka, w przeciwieństwie do ZWYKŁYCH ludzi widzi swoją matkę.
– I może byś coś zjadła, śniadanie…
To jedyna książka, w której matka do dziecka zamiast powiedzieć „kochanie” mówi „śniadanie”.
I oblizuje się przy tym paskudnie.
– …to najważniejszy posiłek dnia. Pamiętam. – Skrzywiłam się, słodząc napój. – Ale dobrze wiesz, że rano nie jestem w stanie nic przełknąć.
Irytują mnie tacy ludzie. Zaburzają Boski Porządek Dnia.
Śniadanie - drugie śniadanie - obiad - deser - podwieczorek - kolacja.
Pierwsza przekąska przed północą – druga przekąska przed północą…
Ostrożnie zanurzyłam łyżeczkę, bo bałam się, że może eksplodować i zamieszałam, delikatnie dmuchając, w wyniku czego na powierzchni ciemnego płynu utworzyły się małe fale.
Dla ciebie może i małe, ale muszkom owocówkom właśnie urządziłaś katastrofę z udziałem fali tsunami.
Po chwili umoczyłam usta… No, wreszcie: odpowiednie temperatura i smak.
Gorąca kawa wystygła w ciągu minuty.
Ktoś tu chyba eksperymentował z ciśnieniem w tym pomieszczeniu.
Uniosłam wzrok. Mama bacznie mi się przyglądała.
– O co chodzi? – spytałam, nie odrywając warg od brzegu filiżanki.
– Wyjmij łyżeczkę, Diletto. Któregoś dnia zrobisz sobie krzywdę.
Pije kawę z łyżeczką, może sobie wybić oko. Nie słucha matki, może sobie wybić oko. Widzi zjawy, może sobie wybić oko.
Swoją drogą jak boCHaterka mówi nie odrywając warg od brzegu filiżanki? To chyba trudna sztuka.
Ona bulgocze.
Aha, i staraj się nie odzywać, dopóki nie przełkniesz. Jeszcze się zakrztusisz i pobrudzisz wszystko dookoła.
Możesz się też udusić, ale to nie takie ważne jak czyste kafelki.
Ze zdziwieniem zastosowałam się do polecenia. Odkąd w wieku czterech lat zaczęłam dostawać na śniadanie mleko, nie zwykłam pić w inny sposób…
Wcześniej próbowała naśladować ich psa i podpijała mu wodę z miski.
Dlaczego obrywa mi się akurat teraz?
Faktycznie, matka zrobiła Ci straszną awanturę. Ciekawe, w jaki sposób w tym domu matka spokojnie zwraca boCHaterce uwagę…?
– Aleś nagle drażliwa… – stwierdziłam.
– Nigdy nie jest za późno na korektę złych nawyków…
A wielokropki sugerują, że rodzina Diletty z upodobaniem stosuje wschodni, śpiewny akcent.
Albo ich wzajemne relacje opierają się na niedomówieniach.
W tym krótkim fragmencie odkrywamy straszną prawdę: matka boCHaterki nie radzi sobie z wychowaniem córki. Prawdopodobnie dlatego, że jest niematerialna.
Bez przekonania skinęłam głową i upiłam kolejny łyk, co rusz zerkając na mamę. Wciąż się we mnie wpatrywała.
– O co chodzi? – powtórzyłam ze zniecierpliwieniem, odstawiając pustą filiżankę na blat. – Tylko nie mów, że o nic. I tak nie uwierzę.
A u mnie jest na odwrót. To mama pyta o co chodzi, a ja mówię, że o nic. O, przewrotny losie!
Westchnęła i spojrzała na swoje stopy. Nie wygląda najlepiej… Sądząc po cieniach pod oczami, najwyraźniej ostatnio kiepsko sypiała.
Stopa matki Diletty była wyjątkowo zmęczona. Cały dzień musiała bez celu dźwigać ten straszny ciężar, a nocą bardzo źle sypiała.
Na pewno źle znosiła przechodzenie przez ściany.
– Wrócę dziś wcześniej – oznajmiła. – Szykuję dla ciebie niespodziankę.
Jaką niespodziankę może przygotować stopa?
Kopa w d…?
– To znaczy?
– Odwiedzi nas Jerome.
– No proszę, co za wspaniała niespodzianka! – zawołałam drwiąco, krzyżując ramiona.
– Diletto, wyjątkowo mi na tym zależy – szepnęła, usiłując zachować spokój. – I chyba… spodziewałaś się jego wizyty. Ślub w kwietniu, więc zostało mało czasu…
Najwyższy czas byście się poznali. Przecież nie możesz wychodzić za obcego człowieka.
 – przerwała i wzięła do ust kawałek grzanki. – Wolałabym
Choć prawdopodobnie brzmiało to „oaabym” ze względu na grzankę.
– dodała po chwili – żebyście tego dnia już dobrze się znali.
Czy to nadal wypowiedź kończyny matki?
Wewnątrz kończyny matki żyją sobie małe kończynki gotowe przejąć władzę nad światem.
– Świetnie! Ale czy mi go przedstawisz, czy nie, zawsze będzie obcy! –
I horror gotowy.
krzyknęłam i wybiegłam z kuchni, trzaskając drzwiami.
Szybko ochłonęłam, chociaż… nie potrafiłam zaakceptować maminej decyzji o ponownym zamążpójściu. Niemal zrywając z wieszaków poszczególne części mundurka i ubierając się,
Czyli do tej pory byłaś tylko w skarpetkach?
zastanawiałam się… po co jej to. Raz spróbowała… i?
I nie udało się. Ze związku urodziło się bowiem takie… coś.
Najpierw rozwód, potem – kiedy miałam zaledwie dziewięć lat – śmierć Sergueia, mojego starszego brata, a wreszcie wiadomość, że ojciec ożenił się z kobietą o mózgu zlokalizowanym we wszczepionych w piersi silikonowych implantach…
Ależ ty miałaś ciężkie życie dziecinko. Chcesz cukierka na pociechę?
Jakby to było w prawdziwym życiu, to ta historia byłaby naprawdę smutna i tragiczna. Ale w książce aspirującej do bycia blogaskiem staje się komiczna.
Wtedy mama postanowiła zapomnieć o istnieniu męskiego gatunku, winnego wszystkim jej problemom.
To zdanie z kolei sugeruje, że boCHaterka jest jednak częściowo chłopcem, bo sprawia matce problemy wychowawcze.
Ale powzięła to postanowienie, zanim spotkała fantastycznego Jerome’a Notta.
Popatrzyłam na zegarek. Cholera. Siódma trzydzieści. Musiałam się pospieszyć, jeżeli nie chciałam spóźnić się na lekcje pierwszego dnia nowego roku szkolnego.
Ostatniego roku w liceum.
Jak to zwykle w takich dzieUach bywa. Koleżanko, a nie jesteś może… hmm… nowa w szkole?
Prędko wsunęłam niewygodne czarne buty, nie dbając o wygładzenie rajstop.
Idź w pozwijanych, na pewno będziesz wyglądać nieziemsko, jak królowa obwarzanków.
Ominęłam wciąż snującą się po sypialni zjawę i wpadłam do łazienki, żeby umyć zęby i spryskać się odrobiną wody toaletowej. Następnie przeczesałam palcami włosy, narzuciłam lekką kurtkę, z wysiłkiem włożyłam pełen książek plecak i zeszłam po schodach.
A ja myślałam, że jak masz tyyyyle książek, to masz też plecaczek na kółeczkach, jak wszystkie grzeczne dzieci.
– Idę!
Mama wychyliła się, przesyłając w powietrzu całusa.
– Powodzenia!
Pomachałam ręką, odnosząc wrażenie, że kieruję się do rzeźni.
Aha! I pewnie pełno tam duchów bydła, co?
Rety, ależ nienawidziłam szkoły… Dużo nudy, zero przyjemności. Ciągle te same twarze, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Ci sami nauczyciele, ci sami, coraz bardziej niedojrzali idioci i te same, coraz bardziej płytkie kretynki.
Nie sprawdziłam, kiedy została napisana ta książka, ale wyczuwam romantyzm. Przekonanie o własnej niezwykłości, Weltschmerz, te sprawy…
Masz rację było by o wiele zabawniej zmieniać szkołę co miesiąc.
Reasumując: by przeżyć dzień, potrzebowałam czegoś więcej niż słowa otuchy.
Ekhem, ekhem. Dziękujemy korektorom i tłómaczce za ten wybitny błąd językowy. Przyjrzyjmy się słowie „reasumując” – końcówka „ąc” sugeruje, że jest to imiesłów przysłówkowy współczesny, używany, by zaznaczyć, że dwie czynności miały miejsce naraz. Robiąc coś, robisz jednocześnie co innego. Np. Czytając książkę, siedziałam na fotelu. Pytanie: jaką drugą czynność wykonywała więc boCHaterka?
W dodatku ta fatalna pogoda. Kiedy wyszłam z ciepłego domu, zapięłam kurtkę pod szyję i wcisnęłam dłonie w kieszenie.
A było wziąć rękawiczki. Jeszcze ciągle możesz zawrócić.
Zatrzymałam się przed przejściem dla pieszych, czekając na zielone światło. Obok stanęła kobieta o zmęczonym spojrzeniu. Dźwigała wielki plecak, prawie tak duży jak mój,
Ale nie aż tak duży, żeby nie umniejszać cierpień bohaterki.
a jej dłoni uczepiona była najwyżej sześcioletnia dziewczynka. Zauważywszy, że mała z ciekawością mnie obserwuje, uśmiechnęłam się.
Niepotrzebnie.
Zrobiła przestraszoną minę i schowała się za matkę, uporczywie szarpiąc
ją za rękaw.
– Mama, mama! – pisnęła. – Ale dziwne oczy!
BoCHaterka otwiera oczy tylko gdy się uśmiecha. Normalnie chodzi po omacku.
Nie, ona się po prostu uśmiecha oczami i nie używa do tego reszty twarzy. Też bym się wystraszyła.
– Zachowuj się grzecznie! I opuść ten palec!
Niechętnie posłuchała matki, a za moment pokazała mi język. Westchnęłam. Zdążyłam przyzwyczaić się do tego, że kolory moich tęczówek – brązowy jednej, a niebieski drugiej – wzbudzają w dzieciach lęk. Heterochromia nie należy w końcu do częstych wad genetycznych…
Dlaczego boChaterki tego typu literatury zawsze, ale to zawsze muszą mieć coś dziwnego z oczami? Dlaczego…?!
Pewnie dlatego widzi duchy.
Światło wreszcie się zmieniło i energicznym krokiem ruszyłam przed siebie. Wpatrzona w chodnik, przemierzyłam około dwudziestu metrów, gdy nagle ujrzałam sportowe, biało-czerwone, niechlujnie zawiązane buty.
Wybitnie znajome buty.
- O, witajcie znajome buty! Jak miło was widzieć!
Podniosłam wzrok. Noah Delling.
Dlaczego jest tak, że duża część zdań w tej książce (ale nie tylko w tej) składa się z mniej niż pięciu wyrazów?
– Czego szukasz? – zainteresował się w ramach powitania.
– Bo?
Co/Kto to jest Bo i dlaczego boCHaterka nie jest pewna czy jego/jej/tego szuka?
– Idziesz z tak nisko pochyloną głową…
Że nosem czyścisz rynsztoki.
Skrzywiłam się, przyspieszając. Bardzo śmieszne.
Dzięki, Trillian. Teraz to JEST śmieszne.
Noah natychmiast się ze mną zrównał. Jego chód był niezgrabny i nieskoordynowany;
Połowa chciała niezgrabnie iść do przodu, a druga zgrabnie się wycofać.
ostatnie ślady okresu dorastania, który – jak i ja – wkrótce zostawi za sobą.
Noah jest w ostatniej klasie liceum, ale tak naprawdę jest tylko przerośniętym trzynastolatkiem.
Jak i boCHaterka.
No tak, przecież już doszłyśmy do tego, że Diletta jest po części chłopcem.
– Ej, wszystko gra? – spytał. – Wydajesz się rozzłoszczona…
– Nie rozzłoszczona, ale… Nie wiem – odparłam. – Nie wiem, co czuję. Coś dziwnego. I źle mi z tym.
Czy boCHaterka nie umie wysławiać się zdaniami złożonymi?
– Poproszę jaśniej… – szepnął z rozbawieniem.
Podejrzewał, że będzie to coś nieprzyzwoitego, co go rozbawiło, ale równocześnie kazało ściszyć głos – w końcu byli w miejscu publicznym.
– Mama przyprowadzi dziś do domu swojego… kogokolwiek.
Czyli to taka kolacja-niespodzianka? Mama może przyprowadzić na nią swojego szefa, sprzedawcę z warzywniaka albo przypadkowego żula, a Ty pewnie masz zgadnąć kto to?
Mama wychodzi na rozstaje dróg.
– „Kogokolwiek” oznacza narzeczonego?
– Tak – potwierdziłam zrezygnowana. – Mam wrażenie, że ten facet przysporzy mi mnóstwa problemów.
Nie kontynuowaliśmy rozmowy, każde zatopione we własnych myślach.
To dobrze, że nie zatapialiście się w cudzych myślach. Sądzę, że byłoby to niezręczne.
Lubiłam milczeć z Noahem. Miał wyjątkową zdolność uspokajania emocji, i jego towarzystwo działało na mnie kojąco. Może to zasługa nieschodzącego z twarzy uśmiechu?
Czy też uśmiecha się tylko oczami? Czy może jest to wyłącznie domena GłUwnej BoCHaterki?
A może zamiast wody kolońskiej używał melisy? Albo waleriany?
A może raczej łagodnych, kasztanowych oczu, które – kiedy odbijało się w nich światło – nasuwały skojarzenia z rozpuszczoną czekoladą?
Febe, moja najbliższa przyjaciółka,
Masz taką? Myślałam, że nie lubisz spotykać ciągle tych samych ludzi.
powtarzała, że czeka nas wspólna przyszłość: pobierzemy się, zamieszkamy we wspaniałym domu, znajdziemy porządną pracę, kupimy zwierzątko… I będziemy razem szczęśliwi. Ale… nie podzielałam tej wizji.
Zgoda, Noah był przystojny. Podkochiwała się w nim połowa klasowych koleżanek.
Przykładowo: w jednej koleżance w Noahu podkochiwały się tylko uszy i pół nosa, a w innej dłonie i reszta kończyn.
Nie wiem czy to jest najlepszy wyznacznik… Kiedyś, dawno temu, sporo moich koleżanek podkochiwało się w Joe z Jonas Brothers. Albo w Billu z Tokio Hotel…
Kilka nawet wyznało mu miłość. Zawsze rycerski, odrzucał zaloty na tyle umiejętnie, że żadna z dziewczyn nie uroniła ani jednej łzy, a przecież to miłośniczki dramatyzowania!
Nie dramatyzowania. Dramatu. Albo teatromanki (udzielają mi się te upośledzone zdania).
Podobny argument stanowczo przemawia na korzyść… odrzucającego. Nie wszyscy chłopcy tak potrafią.
Problem w tym, że traktowałam Noaha po prostu jak opiekuńczego brata…
Gdybyś czytała „Grę o Tron” wiedziałabyś, że to żaden problem.
Nie wyobrażałam sobie, że mogłoby łączyć nas coś więcej niż uściski i poklepywanie po ramieniu. Zresztą na pewno nie uważał mnie za atrakcyjną.
Na pewno. I tego się trzymaj.
Ham – brat bliźniak Febe i mój kompan z ławki – twierdził, że gdyby nie długie włosy, nie zorientowałby się, że reprezentuję płeć piękną.
My też nie jesteśmy tego pewne.  
Z rozpoznawaniem płci po długości włosów radzę uważać, bo można się paskudnie naciąć…
Bardziej niż makijażem pasjonowałam się kinem, zaś od całonocnych imprez wolałam wieczorne spacery…
A cóż to za seksizm?! Ja sobie wypraszam!
W klasie uchodziłam za „tę nudną o niewidzącym spojrzeniu”.
– Hej, szkoła jest tam! – zawołał nagle Noah.
Gwałtownie stanęłam, przytomniejąc. Rzeczywiście, pomyliłam ulice…
A narzekasz, że musisz cały czas chodzić do tego samego miejsca.
Prędko odwróciłam się, żeby skręcić we właściwą, gdy wtem drogę zastąpiła mi jakaś postać.  Chciałam uskoczyć, lecz zareagowałam zbyt późno. Usłyszałam krzyk, zobaczyłam unoszące się w geście obrony ręce i z impetem zderzyłam się z owym przechodniem. Zanim oboje grzmotnęliśmy na ziemię, chwyciłam go za włosy w rozpaczliwiej próbie utrzymania równowagi.
A wy szliście do szkoły, czy urządzaliście zawody w sprincie?
Rozległo się donośne przekleństwo.
Kontakt z ziemią okazał się bezbolesny: runęłam na coś miękkiego. Otworzywszy oczy, ujrzałam błękitne niebo. Leżałam twarzą do góry, z głową na delikatnej tkaninie.
Z fizycznego punktu widzenia jest raczej mało prawdopodobne (żeby nie powiedzieć NIEMOŻLIWE) by w wyniku zderzenia czołowego wylądować plecami na drugim uczestniku zdarzenia.
W dłoni ściskałam wyrwane niechcący kosmyki, tak jasne, że wydawały się posrebrzane. Czyżbym wpadła na staruszka?
Nagle ktoś zakaszlał mi do ucha.
Uważaj boCHaterko, bo cię zarazi, umrzesz, a potem będziesz nawiedzała kolejnych mieszkańców twojego domu.
Zaczerwieniłam się ze wstydu. Ofiara mojej nieuwagi, a zarazem współwinowajca wywrotki, najwyraźniej znajdowała się częściowo pode mną.
Zerwałam się i z ulgą odnotowałam, że to jednak nie staruszek, lecz kolega z klasy. Alois. Alois Petersen.
Jak rozumiem, Alois zawsze przedstawia się w quasi-bondowskim stylu.
I jeszcze jedna refleksja – akcja chyba dzieje się w latach 50. (chociaż nigdy nic nie wiadomo, może Alois już nie żyje…) 
Pojawił się w szkole rok temu, ale właściwie się nie znaliśmy.
Czyli to on jest nowy w szkole!
Mój czujnik blogaskowatości wykrył Tru Loffa!
Już miałam przeprosić, gdy słowa uwięzły mi w gardle. W co on się ubrał?
Leżała na nim, dopiero co się wywrócili, ale już zdążyła ogarnąć cały jego strój. Żeby nie powiedzieć „jego stylówę”.
Już miała go przeprosić, ale to jak był ubrany sprawiło, że zmieniła zdanie. Z takimi ludźmi zadawać się nie będzie!
Bez wątpienia nie w licealny mundurek: nie włożył ani ciemnozielonego swetra, ani czarnej kurtki, tylko dziwaczną marynarkę bez guzików, której poły krzyżowały się na piersi, i lekką białą koszulę o szerokim kołnierzyku,
Usiłował nim zakryć garb – jak Słowacki.
niechroniącą bynajmniej przed zimnem; do tego spodnie o obniżonej talii i sięgającym niemal łydek kroku, przewiązane na biodrach białą szarfą…
Nigdy wcześniej nie widziałam równie osobliwego kroju. Buty nieco przypominały balerinki, chociaż wyglądały na sztywniejsze, o twardszej podeszwie.
Meee.
Nasza opinia o jego stroju.
Rety.
Co robił w podobnym stroju? Wybierał się na bal przebierańców? Ale… kto przy zdrowych zmysłach zdecydowałby się iść na imprezę o tak wczesnej porze, piętnaście minut przed rozpoczęciem roku szkolnego?
Diletta – mistrzyni dedukcji.
I ta mina… Wydawał się wzburzony, a przecież słynął z nieokazywania emocji.
Dopiero co się zderzyliście!
Przestań jej to wypominać. Nie widzisz, że dziewczyna jest w szoku?
Meeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!
Koza też.
Obserwował mnie rozszerzonymi ze zdumienia oczami, jakby nie dowierzał, że stoję obok, a to, że przed chwilą go przygniotłam, należało do zjawisk nie tylko niewytłumaczalnych, lecz wręcz niebezpiecznych.
Bo tak jest! (patrz wyżej)
Albo raczej: Bo tu jest…
Bo is back.
Nagle zatrzymał wzrok na moim lewym przedramieniu, zaklął i błyskawicznym ruchem wsunął coś pod plecy.
Alois nie jest ograniczony przez kości swojej ręki.
Zdążyłam dostrzec zabarwiony czerwienią blask. Zerknęłam na rękę i krzyknęłam, odkrywając przecinające skórę krwawiące zadraśnięcie. Cholera, kiedy się skaleczyłam? Może Alois miał przy sobie metalowy przedmiot?
Myśl, boCHaterko, myśl, a może zgadniesz.
Skąd pomysł, że miał przy sobie metalowy przedmiot?
Nie wszystko metal, co kaleczy
Nie każdy metal, co ma ostry czubek
Nie każden wróg jest, co złorzeczy
Nie wszystko wrogie, co trzyma kubek.
Klask, klask, klask, klask. Brawo!
Ciekawe, nie poczułam ukłucia bólu…
Nim zakryłam ranę dłonią, podniósł się, mocno chwycił mnie za ramię i gwałtownie przyciągnął.
– Skąd się tu wzięłaś? – syknął.
Robi się gorąco…
– I… Idę do szkoły – wyjąkałam zalękniona, usiłując się cofnąć. Nie widać?
Przyjrzał się z bliska obrażeniu. Zamierzałam wytłumaczyć, że nie trzeba, że nawet nie piecze, ale jednym spojrzeniem sprawił, że postanowiłam milczeć.
Ale czego nie trzeba? Iść do szkoły?
Na jego twarzy odmalowała się bezradność. Westchnął z rezygnacją, puścił rękę
Czyją rękę? Swoją?
i się odsunął.
– Nie powinnaś była mnie zobaczyć – stwierdził ze złością. – Szlag by to trafił!
Przecież jestem incognito!
Czemu się tak wściekał? Uznałam, że warto przypomnieć, iż przyczynił się i do upadku, i do małego rozlewu krwi,
Mały rozlew krwi. Jak cudownie to brzmi.
gdy wtrącił się Noah:
– Jakiś problem?
Dobrze, że ktoś sobie o nim wreszcie przypomniał. Jeśli Alois jest naprawdę tylko projekcją chorego mózgu D. to na miejscu Noaha zareagowała bym jak tylko ta kretynka się wywróciła…
– Żadnego – odparłam, odwracając się. – Tylko…
Szłam sobie i nagle Bach!
Ponownie skierowałam się ku Aloisowi, gotowa skarcić go wzrokiem, ale…
Zniknął.
– Gdzie on się podział?! – wykrzyknęłam.
– Kto? – zdziwił się Noah.
- Jak to kto? Jeden z największych kompozytorów wszech czasów!
– Przed chwilą… Przed chwilą zderzyłam się z Aloisem Petersenem… – wyszeptałam, rozglądając się. – Stał tu…
Przyjaciel położył mi dłoń na plecach, jakby chciał dodać otuchy.
– Diletto, z nikim się nie zderzyłaś. Potknęłaś się o własne nogi.
Ponieważ i Ty jesteś trzynastolatkiem na początku okresu dojrzewania i chodzisz bardzo niezgrabnie.
– Że co? Wcale nie – burknęłam. – Nie zmyślam! Po co miałabym kłamać?
Żeby ukryć swoją winę!!!
– Zarejestrowałem całe zdarzenie – wyjaśnił.
Jak chcesz potem pokażę ci ten filmik.
 – Straciłaś równowagę, a potem zaczęłaś coś mamrotać pod nosem.
– Chyba żartujesz.
– Diletta… – zmarszczył czoło – nie strasz mnie.
Zaczerwieniłam się. Oczywiście, że wpadłam na Aloisa… Wciąż trzymałam w palcach jego włosy… Szybko upuściłam je na chodnik.
Zostawiłaś DNA na miejscu zbrodni.
Ale to nie jej DNA. Zostawia fałszywe ślady. Sprytnie.
Za utrudnianie śledztwa zostanie ukarana trzymiesięcznym aresztem.
W Wariatkowie.
Gdyby nie to, że ona już mieszka w Wariatkowie.
Czyli będzie to… areszt domowy <Trillian zakłada ciemne okulary>
– Sama już nie wiem. Jeszcze się nie dobudziłam – mruknęłam. – Tak, to wina rozespania.
Noah roześmiał się, próbując zbagatelizować zajście.
– Z każdym dniem znam cię coraz mniej
Benjamin Button atakuje znienacka!
– oznajmił. – W końcu okaże się, że jesteś medium i widzisz duchy.
Ależ koncept, u kaduka!
Zacnie, zacnie, Milordzie.
Wzdrygnęłam się, słysząc te słowa. Na szczęście nie zauważył mojej miny, skupiony na zadraśnięciu.
– Rety, porządnie się skaleczyłaś! – zawołał,
On jest mniej spostrzegawczy niż martwa mrówka z ADHD.
delikatnie unosząc zranioną rękę. O wiele delikatniej niż Alois.
Aloisa tu nie było, pamiętasz?
 – Bardzo boli?
Pokręciłam głową, zbyt oszołomiona, by wyartykułować choć jedną sylabę.
Z boCHaterką jest coraz gorzej. Najpierw nie może złożyć zdania złożonego, a teraz już żadnego!
Wtem spojrzał na zegarek i krzyknął:
– Cholera! Zostało tylko dziesięć minut! Spóźnimy się!
O nie! Najpilniejsi uczniowie w całej szkole!
Co tam, że Twoja koleżanka krwawi! Jakbyście byli minutę po dzwonku w szkole to dopiero by był duży rozlew krwi!
W tym momencie ktoś przebiegł obok, uderzając mnie w ramię. Zachwiałam się i gdyby nie Noah, znowu bym upadła.
– Hej! – wrzasnął. – Może tak ostrożniej?
Adresat owego upomnienia odwrócił się, mierząc nas nieprzyjaznym wzrokiem. Zadygotałam. Przecież to… Alois Petersen. Kurde. Jakim cudem zdążył się przebrać? Skąd idzie?
Ciekawe co jadł na śniadanie?
Kochanie?
Głównym hobby Diletty było bowiem nie kino, jak opowiadała osobom postronnym, ale zbieranie szczegółowych informacji o życiu jej kolegów ze szkoły (chociaż wcale ich nie lubiła).
Niedawno wybierał się w kierunku przeciwnym do szkoły…
Poszedł do domu się przebrać, a Diletta nie może się powstrzymać przed teorią spiskową…
Bal przebierańców mu się przeciągnął, a jest prawie tak przykładnym uczniem jak D. i N.
– No proszę, oto i twój Alois – zadrwił Noah. – Mówiłem? Nie mogłaś się z nim zderzyć.
Nie mogłam. Właśnie. Idealne określenie.
– To nie mój Alois – warknęłam.
Jeszcze nie…
– Lećmy. Późno już.

***

Sponsorem dzisiejszego odcinka był Julek Słowacki.
Co na to Słowacki?
"KORDIAN
Jezus! Maryja!
IMAGINACJA
Zniknął... trumny się walą
Jak grom.
STRACH
Wracaj, tu czarta dom...
(...)
KORDIAN
Ktoś mi przez ucho
Do mózgu sztylet wbija...
Jezus Maryja!"



PS Prawdopodobnie tylko Bo (ewentualnie jeszcze Koza) wie, co stało się z kolorami w dzisiejszym poście. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz